W zeszłym roku o tej porze uciekliśmy do Włoch. Potrzebowaliśmy odpoczynku od przedświątecznego zgiełku, brzydkiej pogody i ciągłej pracy przy komputerze. Wzięliśmy 3 dni urlopu i polecieliśmy na południe Włoch. Naszym nadrzędnym celem było jedzenie. Dla mnie, miłośnika włoskiej kuchni, to była pierwsza podróż do Włoch. Musiałam skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością i jeść i jeść i jeść.
Miejsce wyjazdu wybraliśmy spontanicznie i bez większego planu. Po prostu, szukaliśmy najtańszych lotów z Warszawy. Padło na położone w Apulii Bari. O którym przed kupieniem biletów nie wiedzieliśmy nic. Nasza destynacja nie była jakimś przepięknym i wyjątkowym miejscem. Raczej miastem, z którego dobrze zrobić sobie bazę wypadową do innych okolicznych malutkich i malowniczych miejscowości. Na nasz krótki pobyt było wystarczające, ale następnym razem zatrzymalibyśmy się trochę dalej od cywilizacji, a bliżej włoskiej prowincji.
Turystów było mało, a jeśli byli to raczej Włosi z innych regionów. Dlatego też ciężko było dogadać się po angielsku. Lepiej sprawdzał się język gestów ;). Ja postawiłam na hiszpański, wychodząc z założenia, że hiszpański do włoskiego jest podobny 😉 . Co jakiś czas wplatałam kilka włoskich słówek, najważniejsze z nich to oczywiście mangiare, czyli jedzenie. Bo przecież to ono było naszym celem. I pod tym względem dostaliśmy to czego chcieliśmy. Miejscowość, z której pochodziła polska królowa Bona, ta która przywiozła do Polski włoszczyznę, ma się czym pochwalić, jeśli chodzi o kuchnie. I wcale nie mówię tu o restauracjach (są lepsze i gorsze 😉 ) ale o ulicznym jedzeniu, które zachwycało.
Foccacia w Panificio Fiore
Na pewno rozpoznacie to miejsce. Panificio Fiore to niepozorny malutki lokal, ale pomiędzy 10-12 kolejka lokalnej ludności stojącej po świeże wypieki sięga paru budynków dalej. Stojący w ogonku ludzie zawsze są wyznacznikiem dobrego jedzenia, dlatego od razu się dołączyliśmy. Czas oczekiwania wykorzystaliśmy na podsłuchiwanie osób przed nami i opracowywanie naszej hiszpańsko-włoskiej wypowiedzi, która miała nam pomóc dogadać się przy ladzie. Udało się bez problemów, choć w mieszanym języku i trochę na migi. Ale jak powiedział pan sprzedawca: jedzenie to uniwersalny język dla wszystkich. Za 5 euro kupiliśmy jedną foccacie z oliwkami, przekrojoną od razu na dwie porcję oraz dwa piwa. Kawałek jest wystarczająco duży i sycącym. Jeśli chodzi o opakowanie, to nie ma prawie żadnego, bo jedzenie dostaje się do ręki na papierowej serwetce. Trzeba spróbować koniecznie, bo foccacia z tego miejsca ma niesamowity smak.
Poszukiwania makaronu
Naszym kolejnym obowiązkowym przystankiem był makaron. Okolice Bari są znane z produkcji makaronu zwanego Orecchiette. Kształtem przypominającego ucho, stąd też wziął swoją nazwę. Te drobne muszelki zobaczycie wszędzie. Suszarki ze schnącym makaronem stoją przed domami, na uliczkach, chodnikach. Przez otwarte do pomieszczeń drzwi widać kobiety przygotowujące kolejne porcje. Wrażenie niesamowite – tak jakby w każdym domu przygotowywano się do nakarmienia wojska 😉
Wiedziałam, że w wielu takich miejscach istnieje możliwość zjedzenia prawdziwego domowego posiłku. Obiad u włoskiej rodziny był jednym z niewielu obowiązkowych punktów ustalonych jeszcze przed wyjazdem. Musieliśmy tego spróbować. W sezonie turystycznym dostanie się do czyjegoś domu na obiad jest łatwiejsze. Miejscowi sami zapraszają turystów chcąc, żeby zostawili u nich trochę grosza. My mieliśmy trochę utrudnioną sytuację. Był grudzień, a do tego nie znaliśmy języka.
Jednak, kto nie ryzykuje, ten nie je makaronu, jakby można powiedzieć w tym przypadku. Po wcześniejszym przyjrzeniu się uliczkom i produktom stojącym przed małymi manufakturami zdecydowaliśmy się zapukać do drzwi. Otworzył nam Pan wyjęty jak żywy z Ojca Chrzestnego. Spokojnie mógłby pracować dla Marlona Brando. Czarna ortalionowa bluza dresowa była rozpięta, pod nią biały podkoszulek, a na szyi gruby złoty łańcuch. Kilku zębów nie miał, ale kilka miał złotych. Do tego wszystkie był o kulach i wyglądał trochę tak, jakby wczorajszy wypad po zgarnięcie haraczu nie poszedł zgodnie z planem. Za jego plecami była cała włoska familia: babcia, żona i dwójka małych dzieci – to trochę łagodziło jego wizerunek. Trochę po hiszpańsku a trochę po czymś, co miało być moją wersją włoskiego ustaliliśmy, że jest nas dwoje i chcielibyśmy zjeść. Pan potwierdził, że zjeść faktycznie można, ale nie tutaj.
Kazał nam przyjść za pół godziny i zapukać. Zgodziliśmy się, choć po odejściu od drzwi nie wiedzieliśmy do końca na co się umówiliśmy. Byliśmy zdesperowani, więc za ustalone pól godziny wróciliśmy na wyznaczone miejsce. Tym razem wyszła do nas młoda dziewczyna. Zaprowadziła nas do innego mieszkania kilka domów dalej. Znajdowała się tam dwupokojowa jadalnia, a nawet lodówka z napojami. Od razu zostaliśmy poczęstowani piwem. Usiedliśmy, a dziewczyna zniknęła. Czekaliśmy kilkanaście minut w samotności zastanawiając się czy będziemy musieli zaraz oddać nerkę ;).
Na szczęście nie trwało to długo i nie zdążyliśmy za bardzo spanikować. Wszystkie wątpliwości zniknęły, kiedy wjechały przystawki. Oliwa, chleb i oliwki. Potem było już tylko lepiej. Kobieta, pewnie żona gospodarza przynosiła nam potrawy jedna za drugą. Soczysta wołowina, calzcone, sałatka, bakłażany w sosie pomidorowym … bez makaronu, bo przecież makaron dopiero na koniec! Ilość jedzenia była porażająca. Zaczęliśmy się obawiać, że nie będziemy zjeść dania głównego, czyli pasty.
Na szczęście jakoś daliśmy radę. Podany nam makaron był dokładnie taki o jakim marzyliśmy. Świeży, idealnie ugotowany, prosty ale pyszny. Otrzymaliśmy klasyczne Orecchiette, takie jakiego chcieliśmy spróbować. Podawane w sposób charakterystyczny w tym regionie z brokułami, czosnkiem i oliwą z oliwek.
Domowa pasta była bezbłędna i zdecydowanie warta swojej ceny. Za nasz naprawdę sycący (aż nadto – bo calzone zabraliśmy ze sobą do hotelu 😉 ) obiad zapłaciliśmy 30 euro za dwie osoby. Samo doświadczenie i wspomnienia z nim związane wyceniam na o wiele więcej. Nie ustaliśmy ceny przed rozpoczęciem jedzenia. Byliśmy tak szczęśliwi, że udało się nam znaleźć domowy obiad, że zapomnieliśmy o pieniądzach. Warto na pewno zapytać o cenę na starcie i ponegocjować 😉 Najlepsza obiadowa pora jest ok. 12, potem może być już za późno. 🙂
Smażona polenta – sgagliozze
Ostatnim przysmakiem, w którym absolutnie się zakochaliśmy była smażona na głębokim tłuszczu polenta, czyli sgagliozze. Po raz kolejny znalezienie najlepszego miejsca nie będzie trudne. Pod wieczór, po godzinie 17-18 na ulicy pojawia się kolejka ludzi stojących po coś do jedzenia. Coś co jest smażone w wielkim kotle pełnym strzelającego oleju. Tylko tyle wiedzieliśmy na początku. Kiedy dopchaliśmy się do przodu zauważyliśmy kobiety przygotowujące jasno żółte prostokąty polenty. Kroiły je, układały, a następnie smażyły na rozgrzanym tłuszczu. Porcja takiego przysmaku kosztowała 2 euro. Posypane grubo ziarnistą solą wciąż ciepłe chrupkie kukurydziane prostokąty to mój ulubiony, odkryty na Bari przysmak. Są podawane w papierowej torebce, więc znów bez zbędnego plastiku Pewnie dałoby się też do swojego pojemnika, ale może być problem z kolejką ludzi napierających na Twoje na plecy albo takich wpychających się nie wiadomo skąd.
Architektonicznie Bari nas nie zachwyciło. Jednak pod względem jedzenia zdecydowanie spełniło nasze wymagania. Pojechaliśmy tam jeść i faktycznie się najedliśmy, smak smażonej polenty jeszcze długo za nami chodził po powrocie do Polski. Teraz kombinuję, jak można przyrządzić coś podobnego w domu.
*Rok temu nie było jeszcze bloga, więc zamiast na robieniu zdjęć skupialiśmy się na chłonięciu atmosfery i samym jedzeniu. Na szczęście są na świecie dobrzy ludzi, pozwalający innym używać swoich zdjęć :).
No Comments