Jeśli jedziecie na święta do rodziny, a na co dzień mieszkacie daleko, będziecie wiedzieli doskonale o czym mówię. „Zapakuje Ci barszcz do słoika, mam tu kawałek ryby, weź, weź u nas się zmarnuje” – mówi mama, babcia, teściowa, a my grzeczniej przyjmujemy. Tylko, czy w naszym domu się nie zmarnuje?
Studiowałam 700 km od rodzinnego domu, 12 h i 40 min pociągiem przed czasami Pendolino. Zazdrościłam strasznie tym, którzy mieszkali bliżej i po każdym weekendzie przywozili torby pełne zup, konfitur, dżemów, sosów i pierogów. Ja przyjeżdżałam zawsze obładowana (a to wziełam buty na zimę, a to książki, płaszcz i tak dalej). Prawie nigdy w moich bagażach nie było jedzenia. Było za ciężkie lub mogło łatwo się zepsuć podczas podróży w nieokreślonych warunkach (czasem w przedziale był śnieg i zmarznięte od środka szyby, czasem było gorąco jak w afrykańskim buszu). Kilka razy jednak próbowałam i te historie wpłynęły na to jak teraz podchodzę do słów: „Weź, weź, zjesz w domu na kolację”.
- Wracałam zimą do Krakowa. W torbie od mamy moje ulubione ciasto przekładane kremem. Cudowne, smaczne, powód, dla którego czekam na Wigilię. Takie, które kiedy tylko pojawia się w domu jem na śniadanie, lunch i podwieczorek, mimo że normalnie ze słodyczy najbardziej lubię chipsy. Jechałam nocnym pociągiem, jak zwykle – na ostatnią chwilę. Wysiadałam o 6, szłam do mieszkania się przebrać i przepakować, a o 9 już byłam na wykładach, jak gdyby nigdy nic. Ciasto mojej mamy miało mi dać energetycznego kopa z samego rano. Niestety kiedy je wypakowałam było już skwaśniałe. Na zajęcia poszłam zła i głodna.
- Przywiozłam do mojego studenckiego mieszkania fasolkę w sosie pomidorowym. W słoiku. Ważyła swoje, ale zmieściła się do bagażu i nie stłukła w drodze okręcona kilkoma ściereczkami. Włożyłam ją do lodówki i cieszyłam się wiedząc, że mam z głowy obiad na dwa dni. Warto dodać, że kuchnie mieliśmy jak w domku dla lalek, a jej stan przypominał bardziej pomieszczenie do rozbiórki niż „serce domu”. Z czterech palników działały dwa, blat był tak stary, że kiedyś złamał się pod ciężarem naczyń i inne podobne historie. Gotowanie wymagało dobrej organizacji, determinacji i mniej więcej 2 godzinnego sprzątania po tych lokatorach, którzy o tym zapomnieli. Gotowe jedzenie w lodówce to było coś. Kiedy zadowolona wróciłam do mieszkania, już w progu spotkałam moją współlokatorkę. Poinformowała mnie, tak jakby nic wielkiego się nie stało: Beata, niechcący zbiłam jakiś Twój słoik z lodówki…
- Na koniec była historia o pierogach. I to nie byle jakich, bo pierogach od babci, czyli najlepszy smak, najlepsza jakość, idealnie takie jakie powinny być. Pierogi przywiozłam bez szwanku. Zjadłam część, a resztę błyskawicznie zamroziłam. Musiałam wyjechać na kilkudniowy wyjazd, więc chciałam, żeby bezpiecznie czekały na mnie w zamrażalniku. W tym, w którym nigdy nic nie mroziłam, bo co tu mrozić, kiedy nic nie przywozi się z domu, a gotuje codziennie, tyle co dla jednej osoby? Wyjechałam, wróciłam i dowiedziałam się, że w weekend (kiedy nikogo nie było w mieszkaniu) była awaria prądu. Lodówka się rozmroziła. Nim w niedzielę wieczorem ktoś ogarną tę sytuację część jedzenia się zepsuła. Ciężko było ocenić co jeszcze nadaje się do jedzenia, a co już kompletnie nie, więc do śmietnika trafiło wszystko z zamrażarki, w tym też i moje pierogi.
Jedzenie, którego nie potrzebujecie
Po co o tym mówię? Myślę, że większość z Was miała kiedyś podobna historię, a jeśli nie możecie zaadoptować moje i używać ich jako broni w walce z jedzeniem, którego nie potrzebujecie. W święta: ciasta, mięsa, szynki, sałatki i inne specjały atakują nas z każdej strony. Pół biedy, kiedy można wybrać co się chce zabrać. Gorzej, kiedy perfekcyjne gospodynie od razu pakują po obiadowy pakiet nie pytając nawet zainteresowanych o preferencje. Tak więc dostajemy pół królika (mimo, że nie jemy mięsa), ciasta jak dla pięciu osób i sałatkę o której już wiemy, że zepsuje się w drodze. Mi, szczególnie wtedy, kiedy podróżowałam samochodem lub goście przyjeżdżali do mnie zdarzało się dostać 5 kilo jabłek i 30 jajek i nie, nie z własnego gospodarstwa, bo nie mam rodziny na wsi.
Jak więc unikać świątecznego i każdego innego niepotrzebnego obdarowywania? I co można jednak wziąć ze sobą? Sposoby nie są uniwersalne, ale sprawdzają się u mnie. 🙂
1. Sprawdzam dokładnie stan lodówki przed wyjściem lub wyjazdem. Wiem, czy mam zupę, czy został jakiś chleb i czego mi brakuje. Wtedy, kiedy ktoś chce mi koniecznie coś podarować wychodzę z tym czego naprawdę nie mam i co wykorzystam.
2. Biorę swój pojemnik. Jeśli już zakładam, że wrócę z czymś do domu lepiej, żeby było to zapakowane w moje opakowanie niż np. 10 nałożonych na siebie woreczków jednorazowych. Na wstępie oznajmiam, że nic nie biorę. I tak z czymś wyjdę, bo to tak nie działa, że jak się nic nie chce to się nic nie dostaje 🙂 . Odmowa na początku zmniejsza entuzjazm przy przygotowywaniu dań na wynos dla „kochanych gości” i zawsze jest tego mniej niż gdy nie powiemy nic.
3. Odmawiam stanowczo wszystkiego co powinno być przechowywane w lodówce, jeśli do domu mam więcej niż 2h drogi
4. Nie biorę więcej niż jestem w stanie zjeść w jeden dzień. Na początku może się wydawać, że duży kawał ciasta, dwa słoiki sałatki i pół ryby to świetny interes, gotowanie z głowy na trzy dni. Niestety jest tak, że po świętach nie będziemy chcieli już jeść tych samych potraw, wrócimy do pracy, zjemy poza domem i nadmiar w lodówce się zmarnuje.
5. Wybieram tylko to co lubię jeść. To wydaje się logiczne, ale czasem, jeśli mieszkamy z kimś pojawia się sugestia, żeby wziąć coś dla tej drugiej osoby. Za nim podejmiemy taką decyzję lepiej zadzwonić
i zapytać: czy chce otrzymać to co mu przywieziemy. Eksperymentalne smaki odpadają, bo się zmarnują.
I tak z wyjazdów do domu przywożę kawałek ciasta, porcję obiadu, którą zazwyczaj zjadam już w pociągu; czasem kilka owoców albo słoik miodu.
Jestem przeciwnikiem marnowania żywności i sama często urządzam wielkie rozdawanie, kiedy mam za dużo zupy, pierogów albo innych przysmaków. Ważne jednak żeby unikanie marnowania było robione dobrze. Wciskanie komuś słoików z barszczem, którego nie zje nie zmniejsza marnotrawstwa a spycha odpowiedzialność na drugą osobę. Zamiast ją obdarować wręczamy jej kłopot. Dlatego jeśli już chcecie podarować swoim gościom nadprogramowe jedzenie zapytajcie ich co by chcieli i ile. Nie dawajcie im ani odrobiny więcej niż zasugerowali, a jeśli zechcą coś co się łatwo psuje opowiedzcie im ku przestrodze moje studenckie historie.
7 komentarzy
Bardzo fajny post i blog
dziękuję!
Beti ! Od dzisiaj będą Twoją zagorzałą czytelniczką! 🙂 Tematyka bloga bardzo ciekawa, ja może nie jestem jakaś bardzo ekologiczna, ale tyle ile mogę, to się staram 😀 szczególnie jeśli chodzi o jedzenie i gotowanie, już od dawna wszelakie mixy, fixy i dania w proszku omijam szerokim łukiem. Jeśli chodzi o temat w poście- też jestem tego zdania co Ty, nie ma co brać jedzenia, którego nie będziemy w stanie zjeść, albo się po prostu zmarnuje. Też mam takową historię z przywożeniem jedzenia. Raz, kiedy parę lat temu jechałam w odwiedziny do Damiana do Sztokholmu zabrałam dla niego w słoiku jego ukochany bigos. Niestety chyba bigos nie przeżył za bardzo podróży, bo po zjedzeniu bigosu Damian się pochorował.
Czekam na kolejne posty! 😀 BUZIOLE!
Dzięki za miłe słowa 🙂 O Twoje ekopodejście się nie martwię 🙂 A z tym jedzeniem, to jest właśnie tak jak mówisz: Człowiek chce dobrze a potem wychodzi, że albo wszystko do kosza albo ktoś się pochorował. Pozdrowienia dla Damiana:)
Nie rozumiem jaki problem z tą podróżą 12h a tym bardziej 2h. Ja jechałam 30h (temperatury w luku bagażowym nieznane nawet) i jedzenie docierało zamrożone. A 17 h to nawet bez przygotowań wszystko było ok z jedzeniem. Wszystko latem.
Jak wszystko dociera bez problemu to świetne 😀 Kilka podróży pociągiem przekonało mnie jednak, że nie zawsze tak jest. Parę razy wiezione z domu jedzenie mi po prostu skisło, dlatego teraz na wszelki wypadek wolę nie brać 😀
Całkowicie się z Tobą zgadzam. Dodałabym jeszcze, że u nas wygląda to tak, że mama mojego ukochanego jest osobą, która przez jedzenie wyraża miłość i przygotowuje na święta ilości jedzenia, których zjeść się nie da. Wiedząc, że może być jej przykro braliśmy to jedzenie, które nam pakowała. W zeszłym roku odmówiliśmy wiedząc że to się zmarnuje, ale za każdym razem ona daje nam więcej i więcej i trzeba było to zakończyć. W tym roku jedzenia już było sporo mniej więc miało to charakter edukacyjny dla niej, że bez sensu tyle kupować. Często mamy i babcie kupują dużo właśnie dlatego, że w razie czego młodzi zabiorą, dlatego też lepiej jest odmawiać kiedy widzimy, że przeginają.