Czy da się być zero/ less waste w obcym kraju? Tłumaczyć, na migi, dlaczego nie potrzebujemy foliówek? Pić wodę z kranu i kupować kawę do własnego kubka?
O to jak wygląda dążenie do zero waste w innych europejskich krajach zapytałam blogerki, które mieszkały lub wciąż mieszkają poza granicami Polski.
Pół roku życia w Barcelonie nauczyło mnie, że to co jest oczywiste w jednym kraju wcale nie musi być proste w innym – nawet nieodległym kulturowo. Choć załatwienie prostego dokumentu zajmowało miesiąc, a na moje usilne starania posługiwania się hiszpańskim wielu miejscowych opowiadało po katalońsku (nie, to nie jest to samo :P), pod względem dbania o środowisko i recyklingu ciężko byłoby trafić lepiej. Moje spostrzeżenia potwierdzają: Agnieszka z bloga Ekologika oraz Gosia z Ekomentalnie. Stolica Katalonii chyba przyciąga ekoblogerki!
Bezśmieciowo w Barcelonie
Pierwsze pozytywne zaskoczenie miało miejsce jeszcze zanim przyleciałam do Hiszpanii. Wszystkie listy i dokumenty, które dostałam od Universidad de Barcelona były wydrukowane na szarym/brązowym papierze z recyklingu. Nikt nie przyjmował się, że umowa o stypendium wygląda nieprofesjonalnie, kiedy nie jest na śnieżnobiałych kartkach. To co zdziwiło mnie już na miejscu, to rozstawione na uczelni, ale i w całym mieście – poidełka.
Barcelona jest idealnym miejscem, żeby wziąć rozwód z wodą butelkowaną! Mimo upałów, przetaczających się latem przez miasto, można utrzymać zdrowy poziom nawodnienia korzystając z miejskich poidełek z wodą pitną, zamiast z plastikowych butelek. Źródełek jest na tyle dużo, że nawet jeśli nie masz przy sobie wielorazowej butelki czy kubka do napełnienia, raczej nie umrzesz z pragnienia.
Podczas mieszkania w Katalonii doceniałam także możliwość kupowania tzn. brzydali, czyli owoców i warzyw, które są już bardzo dojrzałe, albo trochę nie wymiarowe (ale wciąż dobre do jedzenia) w dużo niższej cenie niż regularna. 4 kg pomidorów na zupę krem za 2 euro ? 3 kg pomarańczy za 1 euro? Bardzo proszę. Do tego wiele z produktów jest powszechnie dostępnych na wagę. Jak przyznaje Gosia z Ekomentalnie, ruchem zero waste zainteresowała się właśnie podczas pobytu w Hiszpanii. Tam kupowanie do własnego opakowania było tak proste, że żal byłoby nie spróbować!
Lokalnie i plastikowo w Rumunii
Ekoblogerki podróżują, dlatego dwie dziewczyny opowiadają o więcej niż jednym kraju. Rumunia, z której obecnie nadaje blog Ekomentalnie, to piękny kraj z wieloma rolniczymi terenami. Łatwo tu kupić świeże, lokalne produkty, ciężej jednak o zapakowanie ich do własnego pojemnika czy woreczka (przydaje się dużo gestykulacji i podstawowa znajomość języka).
Wciąż dominuje zamiłowanie do plastiku i tego co jednorazowe. Pracownikom lokali łatwiej podać coś w opakowaniu, które po zjedzeniu ciastka czy wypiciu kawy można wyrzucić – zamiast dodawać sobie kłopotu związanego z myciem zastawy.
Wydaje mi się, że ekologia jest tu traktowana z przymrużeniem oka, co ma swoje odzwierciedlenie chociażby w codziennych zakupach/ usługach. Właściwie tylko w Auchanie można znaleźć trochę produktów luzem, ale oferta jest o wiele uboższa niż w Polsce czy Hiszpanii. Muszę też być zawsze w pogotowiu by moich materiałowych woreczków kasjer nie wkładał do foliowej siatki. Mało kto nosi swoje torby do spakowania zakupów, co jest sporym zaskoczeniem, bo taki widok w naszym kraju jest już naprawdę powszechny.
Największym problem to jednak bark segregacji odpadów – na wszystko jest jeden kosz. Jak mówi Gosia (mieszkająca w mieście średniej wielkości), czasami można spotkać osobne pojemniki na szkło i papier, ale mieszkańcy i tak wkładają do nich wszystko jak leci. Kolejnym utrudnieniem w drodze do eliminowania odpadów jest zła jakość wody pitnej.
Rumunia znalazła się na liście krajów, w których woda z kranu została uznana za niebezpieczną do picia (raport z 2017 roku). Korzystają na tym firmy produkujące wodę butelkowaną – przestraszonych klientów oczywiście nie brakuje. Udało mi się dotrzeć do informacji, że woda w mojej okolicy, poza dużą zawartością chloru, jest bezpieczna do picia. Dodaje do niej zioła czy owoce żeby poprawić walory smakowe, jednak pewien strach pozostaje. Media informują, że analizy wody robione są zbyt rzadko. W większych miastach można znaleźć automaty lub fontanny z wodą pitną, nie jest to jednak powszechne. Szczególnie, w podróży ciężko napełnić wielorazową butelkę.
Od Berlina po Moskwę
Natalia prowadząca na Instagramie profil @moinobblog łączący modę i zero waste przemiesza się pomiędzy Berlinem a Moskwą. W każdym z tych miast korzysta z bezśmieciowych /less waste’owych rozwiązać, które akurat są dostępne.
W Berlinie doceniam jaką radość sprawia picie wody z kranu. Ochota na wodę gazowaną? Wystarczyła chwila spędzona na ebay-kleinanzeigen (niemiecki odpowiednik olx) i następnego dnia używany Soda Streamer był już mój. Naboje z gazem będę mogła napełnić w Kauflandzie za rogiem (a przy okazji oddać szklane butelki z kaucją). Zawsze można też wybrać się do Original Unverpackt, gdzie do własnego opakowania kupić można prawie wszystko – od kasz i makaronów, przez wegańską czekoladę i żelki, aż po masło kakaowe i sodę oczyszczoną.
Wśród rzeczy, które najbardziej przeszkadzają jej w Berlinie wymienia greenwashing. Miasto pozycjonuje się jako ekologiczne, a „jest okropnym plastikowym hipokrytą”. Wszystkie eko i bio produkty są zawinięte kilkukrotnie w plastik. Możemy kupić każdy rodzaj mleka roślinnego, jednak żadne z nich nie jest sprzedawane w szkle. W co drugiej drogerii znajdują się naturalne kosmetyki z certyfikatami, ale i tak większość jest w plastikowych opakowaniach. Plastik jest także wszechobecny w drugiej odwiedzanej przez Natalię stolicy, czyli w Moskwie.
Plastik wciąż jest tu synonimem luksusu i straszy dosłownie zewsząd. Segregowaniem odpadów zajmują się ci, którym – zdaniem większości – w głowach się poprzewracało. Ta bariera społeczna jest chyba najbardziej deprymująca – choć dzięki zero waste wchodzącemu do Rosji jako moda z zachodu coś może się zmienić. Cóż jest przecież bardziej fascynującego niż kopiowanie zachodu?
Mocną stroną stolicy Rosji są natomiast rynki. Twaróg z wielkiej bani, sok z granatów wyciskany na oczach kupującego, chleb bez opakowania wypiekany na miejscu, cały wachlarz przypraw i bakalii, a nawet mrożonki dostępne są na wagę.
Londyn – czyli miejsce, w którym jest wszystko
Ze swojego pobytu w Londynie pamiętam przerażenie ilością jedzenia pakowanego w wielomateriałowe opakowania. Kawałki arbuza, melona, obrane cząstki pomarańczy w foliach i z kartonowymi nakładkami. Plastik wydawał mi się wszechobecny, a jego unikanie wręcz niemożliwe. Moje wrażenia pochodzą jednak sprzed kilku lat, na długo zanim zaczęłam wprowadzać zero waste do swojego życia.
Na bieżąco jest Ania, autorka fanpagu Plastikowy rozwód. Potwierdza, że pakowanie owoców i warzyw osobno wciąż ma miejsce. Narzeka też na jednorazowe siatki (mimo, że po wprowadzeniu 5-cio pensowej opłaty za reklamówki w 2016 r. ilość wykorzystywanych foliówek spadła, aż o 85 proc). Zwraca jednak uwagę, że pod wieloma względami bycie zero waste w centrum Londynu może być prostsze niż w Polsce.
Przede wszystkim jest ławy dostęp do wielu produktów, których nie ma u nas, np. pasta do zębów w słoiku firmy Georganics, bambusowy papier toaletowego firmy Who gives a crap, który jest zapakowany w karton i papier. Sklep reyouzable.com, dostarcza zakupy w kompostowanym opakowaniu do domu zamawiającego, a także oferuje dolewki płynu do naczyń czy prania. Nie ma problemu z kupowaniem do swoich opakowań czy kubków. Zdarza mi się jeść śniadanie w Leon na dworcu Kings Cross, gdzie obsługa z uśmiechem szykuje owsiankę w mojej misce silikonowej. Ostatnio kasjer powiedział, że fajnie by było gdyby każdy tak dbał o środowisko.
W Wielkiej Brytanii, wiele kawiarni, podobnie jak te działające w ramach polskiej akcji #zwlasnymkubkiem, oferuje rabaty dla tych, którzy zamiast korzystać z jednorazowych naczyń przyniosą swój kubek.
Zéro déche, czyli jak to jest w Paryżu
Paryż zawsze będzie mi się kojarzył z bagietkami kupowanymi bezpośrednio do ręki (bez żadnych siateczek czy woreczków) i promowaniem naturalności. Zresztą Bea Johnson, prekursorka ruchu zero waste pochodzi z Francji, a to chyba jej ojczyznę do czegoś zobowiązuje.
Moje odczucia dotyczące Francji potwierdza Monika prowadząca bloga Ecodzienna. Ruch zero waste (zéro déche) w tym kraju ma swoje stowarzyszenia, organizuje festiwale, a także wywiera wpływ na polityków i edukuje konsumentów.
Uważam, że robienie bezśmieciowych zakupów spożywczych jest stosunkowo łatwe. Jest dużo targów, a w wielu miejscach można znaleźć dyspozytory z produktami na wagę: kaszami, bakaliami, makaronami. W zróżnicowanym kulturowo Paryżu działa mnóstwo sklepów orientalnych, w których zdarzają się egzotyczne produkty dostępne bez opakowań. Jasne, że w supermarketach jest dużo plastiku, jednak cienkie torebki przy sekcji z owocami/warzywami są biodegradowalne – prawo zabrania używania innych. Przy kasach zamiast plastikowych reklamówek są papierowe lub droższe, wielokrotnego użytku.
Monika nie zauważyła większych problemów z wdrażaniem zero/ less waste w Paryżu. Jak mówi, zamiłowanie Francuzów do dobrej jakości jedzenia sprawia, ze w wielu miejscach można kupić produkty z małych manufaktur czy upraw, które są mniej przetworzone i opakowane niż te z supermarketów. W lokalnych, rodzinnych sklepach łatwiej też o indywidualne podejście do klienta, co zawsze ułatwia zakupy do swoich opakowań.
Moje rozmówczynie pokazują, że można być less waste niezależnie od tego, gdzie się mieszka. Czasem jest całkiem łatwo, innym razem unikanie jednorazowego plastiku jest jak bieg z przeszkodami. Mimo to wszędzie niezależnie od tego, gdzie jesteśmy lub gdzie jedziemy na wakacje możemy starać się produkować mniej śmieci. Wystarczy rozglądać się uważnie i szukać możliwości. Czasem uda się coś kupić bez siatki, innym razem napełnić wielorazowy bidon wodą z poidełka. Ważne, żeby próbować bez względu na miejsce i strefę czasową.
2 komentarze
Przyznam się, że w Barcelonie byłam miesiąc przed poznaniem ruchu zero waste czyli najzwyczajniej w świecie pojechałam tam jak każdy śmieciowy turysta, któremu w głowie nie było ograniczanie odpadów. Moje pierwsze wrażenie „wow” to wszędzie postawione kosze do segregacji śmieci co bardzo mi się podobalo no i oczywiście wszędzie warzywniaki gdzie można było kupić warzywa i owoce luzem. Nawet w mieszkaniu, które wynajmowalismy razem z chłopakiem były podzielone kosze do segregacji co bardzo mi się spodobało. Niestety woda była tak strasznie chlorowana, że nawet jej zapach mnie odrzucał. Wtedy jeszcze nie myślałam o własnym bidonie i niestety butellkowana woda szła jedna za drugą Ale to co zrobiło na mnie najgorsze wrażenie to La Rambla (mam nadzieję, że nie przekręciłam nazwy) i słynny na niej targ gdzie większość rzeczy było w plastiku. Pokrojone owoce w kubeczkach, szejki owocowe w plastiku ze słomka i to wszystko później walało się pod nogami, prawdziwa zgroza.
Targ o którym mówisz ma swoje mroczne i jasne strony 🙂 Pełno tam owoców w plastiku po kilka euro, albo soków owocowych w kubkach ze słomkami, ale obok można znaleźć tysiące produktów bez opakowań w tym dużo rzadkich np. czekoladę, żelki w mnóstwie odmian. Jeszcze jedną rzeczą, która uwielbiam w Barcelonie – to, to, że oni sprzątają 😀 I to porządnie. Kiedy organizują jakąś paradę czy inną uroczystość, w dwie godziny po ciężko znaleźć jakiekolwiek śmieci na ulicy.